wtorek, 30 października 2012

Szybki kursik na mchowy wieniec




Pojutrze Wszystkich Świętych, lub jak kto woli Święto Zmarłych. Ponieważ wiem, że lubicie (bo i ja lubię ;)) szybkie, blogowe kursy postanowiłam wykorzystać ten czas na przekazanie Wam swojej wiedzy na temat mchowych wieńców. Nie lubię  gotowych cmentarnych (zazwyczaj bardzo drogich) wiązanek, dlatego robię własne, dużo tańsze kompozycję. Mam nadzieję, że zachęcę kogoś do wykonania własnego koła. Chociaż do świąt pozostał tylko jeden dzień, może zdążycie ukleić jakieś florystyczne cacko ;).
Metod na zrobienie podstawy stroiku jest wiele: z drutów, z gałązek, z gazet, ze słomy i z wielu innych materiałów, ja jednak używam do tego celu STYROPIANU. Dzięki niemu praca jest lekka, odporna na warunki atmosferyczne i nie zmienia kształtu. Dodatkowym plusem jest to, że ze styropianu można wycinać wiele różnorakich form (niekoniecznie tradycyjne koło).

1.Potrzebne jest nam trochę mchu :).
2.Obcinamy brązowe doły roślinek (nie musi być dokładnie). Przy większych płaszczyznach nie zawsze to robię.
3.Z płyt styropianowych ( ja używałam grubości 5 cm) wycinamy nożem (bez piłki) dowolny kształt.
4.Boki figury ścinam (tez nie musi być dokładnie, gdyż mięciutki mech zatuszuje wszelkie niedoskonałości).
5.Teraz odpalam klej na gorąco i przyklejam mech. Proszę się nie zdziwić, że klej: po 1- topi styropian; po 2- kiepsko trzyma. I tak wszystko będzie trzeba dla pewności obwinąć nitką.
Jeśli ktoś nie ma takiego pistoletu może pominąć punkt 5. Dużo osób nie bawi się klejem tylko nakłada mech na wyciętą formę i ściśle obwija zieloną nitką. Ja jednak wolę najpierw przylepić, bo dzięki temu praca z nitką jest łatwiejsza (można wywijać wieńcem do woli nie martwiąc się o przesunięcie czy odpadnięcie mchu) i przede wszystkim, dzięki obecności kleju nitki można użyć mniej co zdecydowanie poprawia urodę wieńca. 
6.Obwijamy wieniec nitką. Na tym zdj. połowa wieńca jest obwinięta, a druga bardziej włochata trzyma się tylko na kleju.
7. Tylna strona wieńca ( jak widać nawet wieńce mają swoje gorsze strony ;)). Na zdj. widać jak często obwijałam wieniec nitką.
8.No i gotowe. 
Teraz dziewczyny wolna amerykanka! Przylepiacie co chcecie :)

A to moje dzisiejsze wieńce i niewieńce (wszystko na bazie styropianu):



A co do dnia Wszystkich Świętych to zdradzę Wam, że bardzo lubię ten okres. Wprawdzie pogoda w  tym terminie zazwyczaj daje w kość, ale i tak ogromne, niezrażone zimnem, tłumy suną po wąskich alejkach cmentarza. W powietrzu pachnie siarką, woskiem i nadchodzącą zimą. Co parę kroków stoi grupka uśmiechniętych ludzi, wesoło rozmawiających (pewnie dawno niewidziani znajomi, albo dalsza rodzina spotkała się niespodziewanie przy wspólnym nagrobku). W dzieciństwie, kiedy moi rodzice natykali się na przyjaciół i wdawali z nimi w dyskusję, ja szybko podbiegałam do zapalonych zniczy (wtedy były tylko otwarte świece, bez metalowych czapeczek) i maczałam w rozgrzanym wosku wszystkie pięć, a jak mi się udało to i dziesięć palcy. Kiedy parafina zastygła, na opuszkach pojawiały się przezroczyste, miękkie kapturki. Bardzo lubiłam ten mój prywatny rytuał.
Po dotarciu na grób i zapaleniu ognistych światełek, wpatrzeni w tańczący płomień rozpoczynaliśmy modlitwę- rozmowę z dawno, lub wcale, niewidzianym krewnym. Rodzice zawsze powtarzali, że nie mam odklepywać wyuczonej regułki tylko po prostu porozmawiać. Powspominać wspólnie spędzone chwile, lub opowiedzieć coś o sobie jeśli nie znałam zmarłego. Do dziś w ten sam sposób modlę się przy grobach i zawsze podczas takiej rozmowy czuję bliskość tej drugiej osoby.
Po spacerze, wymarznięci i głodni wracamy do ciepłego domu, gdzie czeka na nas rozgrzewająca zupa. Kiedy już się najemy wszyscy siadają wygodnie w fotelach, otwieramy albumy i... wspominamy. Najczęściej zaczyna się od śmiesznych historyjek,  potem pojawiają się bardziej prywatne i osobiste zwierzenia, wraz z którymi przychodzą szklane oczy i charakterystyczny ścisk w sercu.
Kiedy za oknem robi się ciemno, udajemy się spacerkiem na mniejszy i bardzo stary cmentarz. O pięknie nocnych zniczy nie muszę pisać, bo ich urok zna chyba każdy. Tak jak ranna wizyta u najbliższych jest raczej pospieszna, tak wieczorne spotkania stanowią magiczną, powolną kontemplację, która zazwyczaj owocuje filozoficznymi rozmowami o śmierci, życiu, rodzinie, przyjaźni. O byciu dobrym człowiekiem.

U mnie trzaska kominek, a czar wywołanych przed chwilą wspomnień trochę mnie rozmiękczył ;) Och, tak. Zrobiło się nastrojowo....
I tak sentymentalnie żegnam Was moje drogie. Przeżyjcie te świąteczne dni refleksyjnie, spokojnie i z zadumą.

poniedziałek, 29 października 2012

Naleśnikowy salon



Hu! Hu! Ha! Nasza zima...” tutaj powinno być słowo „zła!”, ale ja napiszę zbawienna! Pani Maria Konopnicka chyba nie byłaby dumna z mojego rymu ;) ale na pewno przyznałaby rację, że zmiana w wierszu bardziej pasuje do panującego u nas nastroju. Pewnie zorientowałyście się dziewuszki, że moje życie kręci się głównie wokół Sprężynki (oczywiste), kotów (już mniej oczywiste) i ogródka(konieczne), a muszę Wam wyznać, że od dawna tęskniłam za jakimś porządnym poszaleniem z ZetPeTami w domku. Nareszcie!  nasz mroźny mróz pozwolił mi zrealizować od dawna dziergane w główce marzenie. 
Po kuzynce odziedziczyłam (jeszcze raz dziękuje Aguś!) urokliwy sekretarzyk. Kiedy byłam małym dzieciakiem na widok tego biureczka leciała mi ślinka, a teraz należy do mnie! W związku z sentymentem i wyjątkowym wyglądem mebla zależy mi na jego ciekawym odnowieniu. W moje głowie zrodziło się parę pomysłów, ale ponieważ biurko jest klejone to jego szlifowanie będzie wymagać sporo wysiłku i czasu, dlatego póki co zmieniłam jedynie gałki. Dwie zostały zakupione w Zara Home, natomiast cztery pozostałe zrobiłam sama. Część powstała na zasadzie decoupagu, natomiast gałkę różaną (pomysł na nią również przyszedł ze mną z Zary) ulepiłam z modeliny.
Nad sekretarzykiem wisi tablica informacyjna (pamiętam podobną ścianę z czasów szkolnych, tylko moja nie jest wyłożona zieloną wykładziną ;)). Ponieważ jestem zawodowym zapominaczem i spóźnialcem, mój M. natomiast należy do grona rozrzucaczy, a Sprężynka to miks naszych genów więc informacyjne miejsce było w naszym domku konieczne.
Salon miał być bielutki (tak przynajmniej mi sie wydawało). Niestety nie wzięłam pod uwagę upodobań M. dla którego biel to kolor szpitalny (jak on ze mną żyje!??). Zbaczając nieco z kursu  to chyba rzadko w którym ośrodku zdrowia można teraz spotkać taka farbę na ścianach???!  W związku z fobiami mężulka duży pokój został pomalowany na... ja bym go nazwała- kolor ciasta naleśnikowego. Do tego 90% mebli sosnowych ( z odzysku, a raczej z darów rodzinnych)  i ogólne wrażenie jest żółte. A tak bardzo chciałabym tego uniknąć :/ Owszem w moich planach figuruje przemalowanie półeczek, komódek, stolików itp. na kolor... biały, ale pracy jest na tyle dużo, że nastawiam się na posiadanie żółtego salonu jeszcze jakiś czas. Chciałam wprowadzić do mieszkania srebrno- szare odcienie, ale naleśnikowe otoczenie zobowiązuje... Do tego sosnowe biureczko, które póki co zostanie w tym kolorze i doszłam do wniosku, że na razie ściana informacyjna będzie biała z dodatkiem złotego. 
Ramę typowej korkowej tablicy potraktowałam farbą do szyb, perłą w płynie no i oczywiście białą farbą. Wiszą na niej wydrukowane strony kalendarza, na ten i następny miesiąc, gdzie umieszczam niezmienne informacje: uroczystości, wywózkę śmieci, wyjazdy, wizyty u lekarza itp. Jest też wieszak, którego jedyną ozdobą są złote akcenty z przekładek do korali. Powiesiłam na nim torebeczkę z często potrzebnymi i poszukiwanymi zapałkami, woreczek zapachowy, oraz gaśnik. W koszyczkach mieszkają telefony. Przez ich dziurki przeciągnęłam wtyczki od ładowarek, dzięki czemu można je tam teraz ładować. No i obowiązkowo zegar. Miał być stary, drewniany z historią, ale z braku laku zabrałam się do upiększania mojego dziecięcego czasoodliczacza. Plastikowy, różowy z tarczą przedstawiająca Czarodziejki z księżyca dostał sporą dawkę bielusiej farby, następnie pieczątkami, tuszem i złotym pudrem do embossingu  ozdobiłam jego boki. Do wykonania tarczy wykorzystałam grafikę wyniuchaną na blogu The Graphics Fairy. Cyferki potraktowałam kroplą w płynie do spękań, a dla lepszego błysku dodałam do każdej godziny złote ozdobniki wycięte specjalnym dziurkaczem.
Stara, gruba rama po prababci miała sporo ubytków w brzegowych zdobieniach. Brakujące elementy wyrzeźbiłam z modeliny, a po wypaleniu w piecu przylepiłam na kropelkę i pomalowałam na biało. Po naciągnięciu płótna na styropianową podstawę służy teraz do klamerkowej wywieszki informacji godnych zapamiętania (zrobiłam ją zainspirowana Asią z Green Canoe). Klamerki powstały ze starych ozdób choinkowych i elementów biżuterii. Sówka, wygrana u Agnieszki z artistic jewellery, postanowiła zimę przeczekać, na nowej tablicy, bo jak sama dobrze spostrzegła doskonale pasuje tam kolorystycznie. 

Jest też stacja pogody. Należy ona do grona przedmiotów które po pojawieniu się w naszym domku okazały się niezbędne i chociaż przeżyliśmy bez nich większość życia to jakby teraz ich zabrakło to na łeb na szyję biegłabym do sklepu kupić nowe. Macie też takie przedmioty? Na biureczku w jednej z łubianek mieszka aparat fotograficzny, a w innych długopisy, nożyczki, taśma klejąca, miara itp. W szufladach natomiast trzymamy ważne dokumenty, rachunki, pamiątkowe listy. Te maleńkie szufladki są pełne kartek z notatkami, które co jakiś czas przeglądamy i niepotrzebne palimy.
Teraz wszystko, wraz z moimi myślami jest na swoim miejscu ;)
Pisałam na początku o mrozie, który opanował nasz i nie tylko nasz kraj. Dzisiejszy ranny obchód ogródka zaowocował oszronionymi fotkami. Same zobaczcie:


A na koniec przedstawiam nową blogowiczkę o pseudonimie „Psuja!!!”
Dobrała się Psuja do mojego laptopa, trzask, prask i po klawiszu spacji! Zrobiła to na tyle skutecznie, że komputer musi powędrować do serwisu! A póki co, proszę się nie dziwić, jak moje komentarze będą jednym ciągiem napisane, bo sporo się muszę namęczyć, żeby przerwę zrobić w tekście :(
Przesyłam Wam, drogie koleżanki dużo energii, bo mam jej ostatnio w nadmiarze (nareszcie!) i ściskam mroźnie!
Do przeczytania!

poniedziałek, 22 października 2012

Już są! :)



Na wstępie ostrzegam, że post napisałam w czasach panowania pięknej, złotej jesieni, dlatego proszę się nie dziwić, że spaceruje w nim, po dwornych włościach jedynie w szlafroku i kaloszach. Zapewniam-od paru dni nie wykonuje już tej czynności ;) w zamian, w tym samym, rannym terminie męczę się z rozpalaniem kominka. To tyle ze wstępu. Zapraszam do czytania :)

Wstałam dzisiaj wcześniej nawet niż słowiki, koguty, czy inne ptactwo cierpiące na bezsenność, ba! nawet wcześniej niż Sprężyna. Uwielbiam rankiem, kiedy cały dom śpi wyjść opatulona w ciepły szlafrok i gumiaki na przeciągający się świat. Rosa na trawie, chłód jesiennego poranka, zapach zimy zaglądającej czy jesień już sobie poszła czy jeszcze wyleguje się w ciepłym złotym słońcu. Uwielbiam takie momenty, gdyż dają mi siłę do dalszego działania. Parę dni temu zmieniłam swój punkt startowy i zaczynam poranny obchód ogrodu nie od wyjścia na taras, ale jak Pan Bóg przykazał, od drzwi wejściowych!!! Bo takie coś nareszcie pojawiło się w naszym domku! Juhu!
Są idealne, takie jak sobie wymarzyłam i takie jak na zdjęciach w sklepie internetowym- co mnie niezmiernie cieszy, bo wiadomo jak to bywa kiedy kolor, szybę itp. wybiera się oglądając próbki tylko na monitorze komputera. 
Nie mamy jeszcze klamki, bo ta która była dołączona w komplecie naszym zdaniem zupełnie nie pasuje. Szukamy takiej, która podobna będzie do metalowej kraty i boków ławki stojącej na ganku. 
Po obchodzie ogrodu, paru prychnięciach na Koty-Huncwoty, które skaczą po moich drogocennych chwastach (jak nazywa je mój mąż), z pustym kubkiem udałam się do domu ogarnąć przestrzeń poziomą i pionową, żeby zrobić miejsce dla dzisiejszego bałaganu. 
Z wczorajszego spaceru przyniosłam złote trawy i żółte liście szparagów, a ponieważ poprzednia dekoracja stołu już mi się znudziła więc ułożyłam nowy, jesienny bukiet.
Obiecałam, że będą pantofelki, więc przyszedł czas i na nie.
Kupiłam je w Netto za oszałamiająca cenę 14 zł z groszami. Są mięciutkie i takie romantyczne (jeśli buty w ogóle mogą być romantyczne ;) ). No i bardzo podobają się naszej Sprężynce- szczególnie jak mama wywija w nich hołubce :)
Jeszcze na koniec zdjęcie, które muszę umieścić, bo pokazuje ogrom radości, który promieniuje z Ulki kiedy chodzi ! :))))
To takie niesamowite, że dla ogromnej większości ludzi poruszanie się jest jak oddychanie. Po prostu jest. Teraz, kiedy obserwuje córeczkę, jak zaciska usteczka i piąstki z emocji i wysiłku, żeby przebyć parę metrów uświadamiam sobie ile nas wszystkich kosztowała nerwów taka nauka, a teraz tego nie pamiętamy. Szkoda, że obecnie, kiedy jesteśmy już tacy starzy ;), sama myśl o pokonywaniu swoich słabości wielu przyprawia o ból głowy. Obserwując Ulkę uświadamiam sobie, że nie tylko ja ją czegoś mogę nauczyć, ale ona mnie również. Zapał, otwartość, energia, ciepło i wyobraźnia, to cechy których brakuje wielu dorosłym, a przecież patrząc na małe bąble widzimy, że kiedyś mogliśmy poszczycić się takimi zaletami! 
Namawiam do poszukiwań w swoich zakamarkach dziecięcego podejścia do świata, które gdzieś tam wciąż w nas trwa. Dzięki niemu rzeczywistość może wydać się bardziej kolorowa :) 


Dlaczego Sprężyna ?


Nie jedna z Was pytała mnie dlaczego naszą córkę nazywamy Sprężyną :))) Dla osób znających Ulkę "na żywo" odpowiedz jest oczywista ;) Natomiast dla tych którzy widzieli ją tylko na zdjęciu umieszczam nowe fotki, które powinny rozwiać wszelkie wątpliwości, czy przezwisko jest trafne ;)
Wczoraj Sprężynka miała pierwsze imieninki i od dziadków dostała prezent w 100% odpowiadający swojemu charakterowi.
Gdyby umiała mówić to na pewno marzyłaby o takiej "huśtawce"... ;) Na szczęście dziadziuś odgadł myśli wnuczki i sprawił jej Babyhopser- skacząca huśtawkę :))) Cudny prezent, dzięki któremu Ulka może sprężynować ile wlezie, a mamy muły mają chwilę oddechu ;)
W moim komputerku już pcha się do publikacji post o drzwiach, pantofelkach i paru innych ciekawostkach dlatego nie żegnam się na długo. Do przeczytania wkrótce :)

poniedziałek, 15 października 2012

Ma dyńka jest zadyniowana



Asia z Green Canoe postanowiła zadyniować jesień, a ponieważ moja dyńka została zadyniowana wiele lat temu, kiedy to po zjedzeniu pomarańczowego kremu z masełkiem poczułam się jak w niebie, więc z miłą ochotą dołączyłam do akcji.
Mój ulubiony przepis, na cudowną, nie słodką! zupę dyniową stosuję regularnie każdej jesieni dlatego gdy tylko uzyskałam dostęp do ogrodu od razu posiałam to imponujące warzywko. Początkowo byłam szczęśliwa, że nasionka dyni wykiełkowały tak licznie. Z biegiem czasu stawałam się coraz bardziej dumna, że moja dynia rośnie prężnie i szybko. Następnie zaczęłam się jej bać! Stała się tak ogromna, że ledwo co mieściła się na pryzmie kompostowej, a właściwie to się NIE mieściła bo swoimi mackami zaczęła atakować sąsiednie działki. Podejrzewałam, że jeśli tak dalej będzie to Ulka po halloweenowe cukierki pojedzie karocą rodem z Kopciuszka. No i prawie się nie myliłam...


Owszem, kupiłam nasiona na opakowaniu których utuczony bobas siedzi w towarzystwie big- dyni (z czego dynia przerasta bobasa o głowę) ale myślałam, że to taki chwyt reklamowy. Człowiek tyle razy daje się nabrać na przeróbki photoshopowe, a teraz kiedy właśnie powinien uwierzyć w to co widzi intuicja zawodzi i ma się Dynie Giganta w warzywniaku. A może to zasługa mojego kompostu!? Jeśli tak to na corocznym konkursie dyniowym podczas odbierania nagrody muszę podziękować mojemu królikowi bo większość pryzmy zbudowana jest z jego wytworów. Ale co tam! Narzekaliśmy z mężem, że wybudowaliśmy się na szczerym polu i nie mamy na działce grama cienia to przynajmniej liście naszej dyniuchy osłoniły nas od nadmiaru słońca ;) 


Parę lat temu zorganizowałam w naszej dziupli (o której pisałam tutaj) dyniowy wieczór, którego punktem kulminacyjnym była wspomniana powyżej zupa dyniowa, podana oczywiście w dyniowych czarach.

  
Krem dyniowy z masełkiem

  1. Dynie wydrążyć, wyskubać z miąższu pestki.
  2. Uszykować tyle samo warzyw (marchewka, ziemniaki, pietruszka) co miąższu dyni, w proporcjach:
-         ½ marchwi
-         reszta to ziemniaki i pietruszka pół na pół
          Czyli jeśli mamy miskę miąższu dyni to potrzebujemy ½ miski marchewki, ¼ miski ziemniarów i ¼ miski pietruszki
  1. Gotujemy wszystko razem z bulionem, do miękkości.
  2. Przyprawy jakie jeszcze dodaje to: sól, pieprz, gałka muszkatołowa, lubczyk.
  3. Wszystko potem miksuje na krem i dodaje bardzo dużo masełka + kawałki masła do miseczek z zupą. 

Dynie smakują nie tylko nam- zadyniowanym, ale również zwierzakom, które tłumnie nachodziły moją pryzmę kompostową i podskubywały warzywko. Najpierw były to bąki.


 Potem bywalcami stały się sarny i jelonki.


 A teraz dyniuche obściskuje Sprężyna.


Dziękuje dziewczyny, że tak bardzo przejęłyście się losem Marudy i spółki. Miło zasypiać wieczorem i czuć, że jest tyle wrażliwych i dobrych ludzi na ziemi. Jest  mi też o wiele raźniej jeśli mogę podzielić się z Wami swoimi smutkami.Maruda ma swoje stadko kociaków i ja mam swoje stadko blogowiczek, bardzo Wam za to dziękuje! 
Pozdrawiam promiennie, dyniowo i wieczornie- tak jak powinno być jesienią :))))

środa, 10 października 2012

Kocia mama



Jesień pełna parą. Chuch mgielny, lekki szronik na rannej trawce, słoneczko niziutko, a roślinność coraz bardziej beżowa i szeleszcząca. Uwielbiam ten czas, a teraz, kiedy zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami kominka to już w ogóle- raj na ziemi. Z tej okazji machnęłam sobie kalendarz październikowy. Wiem, że miesiąc już jest w akcji, ale jakbym zrobiła stronice listopadową to musiałabym czekać na możliwość jej użytkowania, a to u takiej niecierpliwej jednostki jak ja nie wchodzi w rachubę. Postanowiłam podzielić się z Wami swoim nowym czasoodliczaczem. Proszę o przymknięcie, i to tak do szparek, swoich ocząt podczas patrzenia na mój wytwór, bo pierwszy raz zabawiłam się w Corelu, na tak dużą skalę. Może jednak komuś się spodoba, przyda, albo to i to.

Co do najważniejszych informacji to po pierwsze: muszę się pochwalić i zarazem bardzo podziękować Agnieszce z artistic jewellery. Jakiś czas temu wygrałam u tej utalentowanej blogowiczki pierwsze w życiu candy!  Do zdobycia była sówka-wisiorek. Cieszę się podwójnie, że ją dostałam, bo bardzo przypomina biżuterię którą lata temu wypatrzyłam w jednej z krakowskich galerii. Byłam wtedy wiecznie niedofinansowaną studentką i nie mogłam sobie na nią pozwolić. Po powrocie do mieszkania, zaczęłam marudzić i narzekać, w końcu wymęczone moim zrzędzeniem współlokatorki wypchnęły mnie za drzwi i przykazały nie wracać bez wisiorka. Jak to najczęściej bywa w takich sytuacjach, okazało się, że sówki już nie ma. Od tego czasu zwracałam uwagę na wszelkiego typu biżuterię ptaszkową krążącą po naszych sklepach i sklepiczkach. Jednak wszystko co dotychczas widziałam nie było TAKIE, aż w końcu wypatrzyłam sówkę Agnieszki. Ale to nie wszystko! Nasza uzdolniona blogowa koleżanka sprawiła mi wielką niespodziankę i do paczuszki z wisiorkiem dołożyła kolczyki w pięknym zielonym kolorku. Bardzo dziękuje Aguś! A pod spodem możecie na własne oczy zobaczyć jakie cuda do mnie dofruneły.
 Kolejne ważna informacja dotyczy bohaterki mojego ostatniego postu, czyli Marudy. Dziewczyna czuje się już o wiele lepiej, chociaż parę dni temu jedna z ran znowu się odnowiła. Na szczęście mam jeszcze maść i antybiotyk, więc wróciłam do roli kociej pielęgniarki. Pod spodem fotka z zabiegowego.
 Ale żeby nie było tak łatwo, koleżance Marudzie tak bardzo spodobało się Spa, że przyprowadziła do naszej budy swoje trzy lipcowe kociaki (dodam, tak dla przypomnienia, że w brzuchu ma kolejne). W ten sposób powoli przeradzam się w  Violette Villas. Jednego z włochatych huncwotów udało nam się upchnąć do teściów, bo ich etatowy kot zaginął. Nie wiem czy miałyście kiedyś przyjemność łapać dzikiego kota? Ja w tym temacie byłam jednostką niedoświadczoną i dlatego zabrałam się do całej akcji, bez skafandra ochronnego, czego efektem były cztery głęboko gryzione rany, dwie u mnie, jedna u mojej teściowej i kolejna u M. Mam nadzieję, że za parę dni nie dostaniemy wodowstrętu, piany na ustach i innych objawów wścieklizny. Z pozostałych dwóch kotków jeden jest niestety jakiś taki.... no żeby nie powiedzieć słowa na I, to ujmę to...Opóźniony. Taka klucha, niedorajda. Początkowo, jak się u nas pojawił, to powłóczył  tylnymi łapami (najwyraźniej koci ortopeda w naszych stronach miałby rację bytu), teraz niby stawia je poprawnie, ale nie wspina się, nie skacze i nie szaleje jak przystało na zdrowego kota. Jest też najłatwiejszy do złapania i na pewno sprytem nie grzeszy. W związku z tym martwię się, że nie przetrwa zimy. Ma u nas schronienie i jedzenie, ale przed wygłodniałymi lisami, kunami, jenotami itp. nie dam rady go ochronić. Pomyślałam sobie, że może któraś z Was przygarnęłaby takiego małego gapulka. Na pewno nie zdemoluje domu skacząc po firankach i meblach. Gwarantuje, że prędzej wyrządzi szkodę framudze nie trafiając w światło drzwi, niż uszkodzi coś w typowo koci sposób. Na poniższym zdjęciu Kluska to ten sierściuch wtulający się w różowy polar, zresztą nic dziwnego, jest jedynym z całej trójki, którego da się złapać bez ryzykowania przegryzienia tętnicy.
Posiadanie tylu włochaczy ma swoje dobre strony, jedną z nich jest żywe zainteresowanie kotkami ze strony Sprężynki.

Ale żeby nie było tylko o zwierzątkach to pokaże Wam co zmajstrowałam w czasie kiedy mnie nie było. Na pierwszy ogień kostka- telegram i kartka ślubna. 


Jestem też w trakcie lepienia Albumu malucha dla Antosi, która miała pojawić się wczoraj, ale chyba jej się nie spieszy, więc wciąż czekamy. 






Jeśli ktoś stęsknił się za Sprężyną to informuje, że nauczyła się chodzić i przy pomocy naszych palcy tupta po całym domu. Dla niedowiarków lekko poruszony dowód.
A tutaj parę fotek Ulki wpatrzonej w tatusia biegającego po rusztowaniu.

No dziewczynki, na koniec  mogłabym jeszcze napisać o mojej akcji cebulkowej, ale to chyba temat na osobny post.
A więc do zobaczyska już wkrótce!

Polub mnie